Wypełniał timesheet’a

Pan Tomasz (l. 27), zakończył ciężki i obfity w niełatwe obowiązki tydzień pracy. Jak nakazywała firmowa polityka, w każdy piątek musiał szczegółowo wypełnić tzw. timesheet (czytelnikom starszej daty znany również jako karta ewidencji czasu pracy) informacjami o swych dokonaniach z minionych dni, aby można mu było wytknąć brak sukcesów i efektywności, gdyby zażądał podwyżki. Tomasz, mimo biegłości w pisaniu wszelkiego rodzaju raportów często naginających fakty, a nie rzadko także i dalekich od prawdy, miał tym razem twardy orzech do zgryzienia nadwątlonymi od zgrzytania zębami. Brakowało mu bowiem co najmniej trzech godzin do pełnego tygodnia. Zaczął więc rozmyślać, co od rana zaabsorbowało jego uwagę na niemal pół dnia, aby jak najtrafniej ująć to w swym zestawieniu.

Przypomniał sobie, że chcąc dokonać czegoś odkrywczego i nietuzinkowego zarazem, postanowił udowodnić swoim, za przeproszeniem, kolegom z biura, że literkę „i” można bez większych konsekwencji wydłubać z klawiatury laptopa, aby później włożyć ją na swoje miejsce do góry nogami. Postawiwszy sobie tak ambitne zadanie, jął podważać klawisz najpierw palcem, następnie długopisem. Jednak jedynym efektem było wysłanie maila do księgowości o treści obfitującej w wydłubywaną literkę. Postanowił więc znaleźć nóż do papieru, a jako iż większość pracowników biura nigdy wcześniej nie widziała koperty, gdyż wszystkie listy wysyłano Internetem, pan Tomasz strawił na to co najmniej 15 minut.

W końcu znalazłszy nóż, postawił na swoim i pozbawił swą klawiaturę wspomnianej literki. Z triumfem uniósł ją w górę, aby obwieścić wszystkim, że się mylili jeśli sądzili , że się nie da czegoś takiego dokonać. Zanim jednak zdołał wydać z siebie okrzyk dumny literka wypadła mu w bliżej nie określonym kierunku. Wówczas pan Tomasz zrozumiał, że zadanie, które miało trwać pół minuty, może w konsekwencji okazać się znacznie bardziej złożonym.

Ostrożnie obmacał się, sprawdził kieszeń koszuli, zajrzał za laptopa. Literki nie było. Rozpoczął więc ostrożne oględziny podłogi, gdzie również nie dostrzegł swojego „i”.  Uznał więc, że trzeba wyliczyć prawdopodobne trajektoria upadającego, kwadratowego przedmiotu. W arkuszu kalkulacyjnym, za pomocą skomplikowanej formuły, wyliczył, że nie mógł on oddalić się dalej niż na dwa metry od miejsca zdarzenia. Przeszukał z uwagą cały teren w tym promieniu. Literki nigdzie nie było.

Upłynął kolejny kwadrans poszukiwań i pan Tomasz uznał, że najprawdopodobniej wydłubany, złośliwy przedmiot zaplątał  się w spodnie. Udał się więc do ubikacji, zerkając nerwowo przez ramię, z nadzieją ujrzenia wypadającej z jego garderoby literki.  W łazience wyjął telefon z kieszeni, zdjął buty i ostrożnie opuściwszy spodnie, zaczął je badać pod jarzeniowe światło. Pech chciał, że Tomasz już to z roztargnienia, już to z nieuświadomionej potrzeby ekshibicjonizmu, nie zamknął na klucz drzwi do łazienki i w najmniej spodziewanym momencie, stanął w nich jego przełożony. Widząc Tomasza stojącego na środku łazienki, w samych skarpetach, oglądającego swoje wysoko uniesione spodnie, obrzucił go karcącym wzrokiem i nie znalazłszy adekwatnego komentarza, zamknął drzwi. Pan Tomasz zmieszany szybko włożył spodnie i buty i wrócił do biurka, by pozbierać myśli.

Po półgodzinie intensywnego rozmyślania, przypomniał sobie o znajomym informatyku, którego postanowił zapytać, czy literkę „i” można w ogóle dokupić. Sięgnął po telefon i uzmysłowił sobie, że ten został na zlewie, gdy on roznegliżowany objawiał się swojemu zwierzchnikowi. Ruszył więc odzyskać telefon, którego niestety nie znalazł na miejscu. Pan Tomasz był coraz bardziej zaniepokojony rozwojem sytuacji.

Postanowił poradzić się sąsiadów z biura, jak odzyskać zagubiony telefon, dorzucając przy okazji prośbę o rozejrzenie się, czy gdzieś nie leży literka „i”. Poradzono mu, aby skontaktował się z ochroną. Szczęśliwie, jego telefon faktycznie leżał, dostarczony przez dobrego samarytanina, cały i zdrowy w firmowej stróżówce. Tomasz spisał protokół, w którym zawarł zmyśloną historię zaginięcia, nazywanego przez niego samego kradzieżą, a następnie dokładnie, nie pomijając żadnego fragmentu zalał dokument kawą i wypełnił druk po raz drugi. Pół godziny później, lekko wymięty i podekscytowany wrócił do biurka. Było południe.

Przypomniawszy sobie te wydarzenia, patrzył jeszcze chwilę w migający na ekranie kursor, aż w końcu napisał: „Zarządzanle sytuacją kryzysową – 4 godzlyny”, dochodząc do wniosku, że zdanie to najlepiej oddaje charakter jego porannej działalności oraz, że dopóki literka „i” nie odnajdzie się, będzie zastępował ją niemal identycznym, małym „l”.

Tak, tak drodzy Czytelnicy. Czasem, aby nie pozbawiać się szans na dalszą pracę zarobkową, lepiej nie informować w timeshee’cie o wszelkich detalach swoich twórczych dokonań. A więc Wasz Korporacyjny Korespondent radzi – już dziś przygotujcie sobie listę, tajemniczych i nic nie znaczących wpisów takich, jak „ad hoc”, „ustalenia z partnerami”, „spotkanie w sprawach bieżących”, czy też „praca kreatywna”. Dzięki temu celnie i bez problemów, wybijecie kolejny oręż z dłoni hamulcowych waszej kariery.

3 thoughts on “Wypełniał timesheet’a

  1. Za wpisywanie takich cudnych i nic nie mówiących przełożonemu treści ostatnio zostałam wezwana przed oblicze mentora i szefa w jednej osobie, co by się wytłumaczyć co też oznaczają te tajemnicze wyrażenia :), więc nie wiem czy to aż taki trafiony, chociaż całkiem błyskotliwy pomysł :).

  2. W korporacyjnych realiach powinien pojawić się kod: higiena umysłu. Taki mały relaks każdemu się przyda….:)))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *