Pan Stefan nie miał najlepszego zdrowia. Wystarczyło, że ktoś kichnął w wagonie metra, którym zmierzał do pracy, kaszlnął w kolejce sklepowej lub puścił bąka w sąsiednim mieszkaniu i Stefan w mig stawał się nieszczęśliwym posiadaczem nowego szczepu wirusów, który rósł w nim szybciej niż dług publiczny. Jak wiadomo natomiast, silny układ immunologiczny w CV typowego wyrobnika jest pozycją o wiele ważniejszą niż doświadczenie zawodowe. Ciągłe infekcje i zakażenia bowiem, nie tylko obniżają znacząco efektywność pracownika, ale i negatywnie wpływają na mobilizację załogi, która widząc cieknące z nosa gluty i przekrwione oczy swojego, za przeproszeniem, kolegi traci animusz w obawie o własne zdrowie lub życie.Jest na to jednak sposób, który metodą samodyscypliny i latami treningów pan Stefan (l. 29) udoskonalił do granic zdrowego rozsądku.
– Jako świeży pracownik korpokracji, chorowałem często i co najmniej raz w roku trafiałem na kilka dni zwolnienia lekarskiego – opowiada Korpokracji pan Stefan, który obecnie wygląda na okaz zdrowia.
– Jak nie trudno się domyślić, stawało to okoniem w gardłach moich wspaniałych przełożonych, których serdecznie pozdrawiam i uwielbiam. Większość gryp i wykwitów skórnych mijała sama, jednak mój widok był na tyle odstręczający, że nie przyjęto by mnie nawet
do seminarium – dodaje będąc słusznie zawstydzonym.Pewnego dnia pan Stefan zauważył jednak, że przy odpowiedniej dawce stresu, połączonej z odpowiednią dawką braku snu, jak również w niezłomnym poczuciu obowiązku, małe świństewka oblepiające jego
czerwone krwinki, gotowe są udzielić mu prolongaty na wybuch infekcji.
– Zaobserwowałem to zaskakujące zjawisko, kiedy kilka razy z rzędu w okolicach piątku, kompletnie rozkleiłem się, niczym omlet na teflonowej patelni, odzyskując następnie pełnię sił w okolicach poniedziałku, gdy spadały na mnie potężne gromy ze strony klientów i przełożonych – wspomina pan Stefan. – To właśnie wtedy zrozumiałem, że nie jestem do końca bezradny w konfrontacji ze swoją immunologiczną ułomnością i postanowiłem dostarczać sobie jak najwięcej stresu w tygodniu, aby sprawdzić, czy uda mi się wyzwolić u siebie tak zwaną grypę weekendową.
I rzeczywiście, Stefan jak postanowił, tak uczynił. Od tamtej pory wiodło mu się znacznie pomyślniej. Katorżnicza praca nie tylko dyscyplinowała harmonogram jego niesfornych gryp, kurzajek i opryszczek, ale i wydatnie wzrósł czynnik jego efektywności, gdyż aby dostarczyć sobie większych dawek stresu, pracował coraz ciężej i dłużej, co spotkało się z nieopisaną radością jego przełożonych, którzy w rezultacie mogli pracować coraz mniej.
– Od tamtej pory, choruję regularnie w każdy weekend, dając wyszaleć się pieczołowicie zbieranym w sobie przez cały tydzień przeróżnej maści dziadostwom. Moi współtowarzysze na korporacyjnym froncie, już nie brzydzą się wypić ze mną kawy, a przełożeni przestali podszczypywać mnie w plecy, żeby upewnić się, czy jeszcze żyję. – dodaje z satysfakcją pan Stefan.Tak, tak drodzy Czytelnicy – pod biurowymi strzechami nie ma miejsca, dla prychających słabeuszy pokrytych parchem.
Dlatego już dziś zacznijcie realizować strategię grypy weekendowej, zamieniając swoje ciało w biologiczny inkubator chorób, z piątkowym zapłonem. Wydatnie poprawicie efektywność w pracy, która stanie się dla Was jedynym skutecznym lekarstwem, a przy okazji wyzbędziecie się też resztek szkodliwego i demotywującego, prywatnego życia, które od tej pory spędzać będziecie majacząc w głębokiej gorączce ku chwale lepszego korporacyjnego jutra.