To ja. Średniego wzrostu, średniej wagi, o nic nie wyrażającej twarzy człowiek ze szklanego biurowca. Gdybym nie był opakowany w szykowny garnitur, można by pomylić mnie z biurowym meblem. Nie interesuję się niczym, więc rzadko miewam poglądy, a jeśli już, to z pewnością są one co najmniej niemądre, a zazwyczaj wprost głupie. Dlatego też nie rozmawiam o niczym innym, poza własną pracą.
W typowym mieszkaniu na przeludnionym, strzeżonym osiedlu, posiadam komplet designerskich mebli z masowej produkcji. Wakacje spędzam w modnych państwach, zajmując się fotografowaniem siebie na tle wszystkiego, aby wzbudzić zazdrość moich, za przeproszeniem, kolegów, którzy nie osiągnęli tego co ja. Uprawiam tylko modne i drogie sporty. Do każdego mam w szafie osobny strój modnej marki, subtelne podkreślający mój społeczny status.
Rozmawiam z ludźmi tylko, jeśli są mi użyteczni i nigdy nie odwdzięczam się tym samym. Kiedy do mnie dzwonią dyskretnie nie odbieram telefonu dając im do zrozumienia, że mam ważniejsze sprawy. Na spotkania przychodzę bardziej spóźniony niż inni, gdyż wyznaję zasadę – a trzeba wiedzieć, że zbyt wielu zasad nie wyznaję – iż najważniejsi przychodzą ostatni. W garniturze Lagerfelda, otoczony zapachem Emporio, pewnym krokiem idę przez karierę, która jest dla mnie synonimem życia, robiąc przystanki jedynie, aby zerknąć w lustro i upewnić się, że wciąż jestem zamożny, a tym samym piękny.
Moją religią jest chroniczny stres, któremu każdego dnia składam hołd, goniąc za własnym ogonem w nawale przeterminowanych projektów i dotkliwych razów wymierzanych mi przez szefów. Jestem współczesnym ascetą, który w imię wyższego celu, a zatem celu finansowego, zrzekł się spokoju ducha. Targa mną strach o pracę, o kredyty, o utratę władzy i prestiżu. To trzyma mnie w jednym kawałku i pozwala mi skupić się na rzeczach fundamentalnych, miast rozpraszać dyrdymałami pokroju rodziny i, wybaczcie wulgaryzm, przyjaciół.
Ale jestem też idealistą, gdyż idealizm jest modny. Mam więc nieodparte poczucie, że kiedyś nadejdzie ten dzień, kiedy zdobędę wystarczająco dużo pieniędzy i sukcesów, aby rzucić wszystko i zająć się tym, co naprawdę ważne. Prawdziwą pasją, której jeszcze nie mam, ale mieć chcę i – jeśli tylko kiedyś wykroję nań trochę czasu – mieć będę, co określi mnie i zapisze na kartach historii. Dlatego angażuję się w sprawy szlachetne. Robię artystyczne zdjęcia, które nie różnią się od milionów innych artystycznych zdjęć. Piszę wiersze, których nie da się czytać. Kupuję światłe książki, z którymi dobrze wyglądam w księgarni. Wszystko, aby być przygotowanym na ten dzień, kiedy to wreszcie ludzkość pozna mnie, a nie wybudowaną wokół mnie fasadę logotypów.
Ten dzień jednak nie nadchodzi, bowiem w głębi duszy (której najprawdopodobniej nie posiadam) wiem, że nigdy nie będzie prawdziwszego mnie od tego, który z braku lepszego pomysłu na siebie, wrodzonego lenistwa i dojmującego strachu przed braniem spraw w swoje ręce, całymi latami walczy o większe przychody dla swych mocodawców, o intratniejsze kontrakty, o jeszcze głębsze regiony w tyłkach klientów.
Marki, pod którymi spędzam swe życie, stają się więc moimi małymi ojczyznami, pozwalającymi realizować mi syntetyczne aspiracje oderwane od nudnej, jak flaki z olejem, rzeczywistości. Pałam do nich (do ojczyzn, nie do flaków) plastikowym patriotyzmem, gotów przelewać krew pod ich sztandarami. A one w podzięce dają mi iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Tak długo, jak inna mała ojczyzna nie zaoferuje mi jeszcze więcej pieniędzy.
Ponieważ z premedytacją odpycham wszystkich, nikt mi specjalnie nie schlebia. Ulegam więc przewlekłemu niedowartościowaniu, w rezultacie czego największym uznaniem, staje się dla mnie uścisk dłoni pana Prezesa, gdyż wiem, że zbliżenie się do niego na odległość wyciągnięcia ręki, stawia mnie w świetle skierowanych nań jupiterów. I wszyscy już wiedzą – a w szczególności ja sam – że ja, to ten, który ma coś wspólnego z Prezesem, ten który jest trochę bliżej wielkości niż wszyscy inni.
Ten uścisk i ta garść pieniędzy, to wszystko, co mam i zapewne wszystko, co kiedykolwiek mieć będę. Dlatego kroczę ścieżką, która nie pozwoli mi tego stracić. Ponadnarodową ścieżką kariery, którą tysiące kilometrów stąd kreśli dla mnie ktoś taki, jak ja – o bliżej nie określonym wyglądzie, moralności i celach – czyniąc ją scenariuszem mego modnego życia.
Oto ja. Wasz Korporacyjny Korespondent – odkrywam przed wami mój świat, aby nie uszło waszej uwadze, kiedy przestaniecie być sobą, a zaczniecie być mną.
Witajcie w Korpokracji.
good to have you back :) zebysmy nie zatracili swojego ja na rzecz tych jupiterów…
Ajajaj, jakie to smutne. Jeśli nie zaczniemy być Tobą, to na pewno będziemy z Tobą. Czuwaj! :)
ech… :/ bardzo sie ciesze z powrotu, ale jest strasznie gorzki…. jak łyk pilsnera lub kolejny dzien w szklanej pułapce :)
Też kiedyś pracowałem w korporacji. Jedno cechuje wszystkie osoby tam pracujące: brak czasu, aby choćby zastanowić się nad sobą w tym głębszym sensie. Kiedy moja szefowa zostawiła chore własne dziecko, aby dalej stukać na swoim laptopie durne opinie dla zadowolenia jakiegoś kolejnego pionka uznałem, że niechybnie czeka mnie ten sam smutny los.
Teraz realizuję własne pasje. Mam firmę. Nigdy nie wróciłbym do tego, co czułem.
Rafał :)
Najlepszy tekst do tej pory – a poprzeczka była bardzo wysoka – zrobił niemałe świateczne poruszenie wśrod braci z szklanych biurowców – a ktorych, dobrze wiemy. Dzieki.
@et, ja również się cieszę, że wciąż tu jesteście :)
@mj, to w zupełności mi wystarczy :)
@pk, głowa do góry, dalej będzie już tylko weselej… chyba.
@Rafał, na pewno trochę tęsknisz za światłem jupiterów. No przyznaj się – troszkę? ;)
@encepence, dzęki. Zespół redakcyjny trochę się nad nim głowił, więc tym przyjemniej słyszeć, że udało nam się przeskoczyć własny standard ;)
„@Rafał, na pewno trochę tęsknisz za światłem jupiterów. No przyznaj się – troszkę? ;)”
Never come back. Tęsknię, wiesz za czym? Za spokojnym domkiem nad jeziorem. Dzięki sieci moją firmę mogę prowadzić nawet na Marsie :)
Pozdrawiam!
Rafał